Tym razem francuskich. W tym miejscu byłbym mało oryginalny i rzekłbym mainstreamowy rozpływając się na temat zwycięzcy. Analiz, do tego dobrych, usłyszeliśmy aż nadto. Nie zamierzam dołączać ani do grona szyderców, ani szczęśliwych nie wiedzieć dlaczego.
To, na co chcę zwrócić uwagę, to wszechobecność języka batalistycznego – walka, zwycięstwo. Zaiste, chwilami czułem się jak na wojnie. Wojna, czy też bitwa – wygrana. Czyżby? Po pierwsze razi wizja – nazwijmy ją „zerojedynkową” – świata. Po drugiej stronie czai się samo zło. Z jednej strony, cóż w tym dziwnego? Przecież to takie ludzkie. I nie ma tu różnicy co ja robię, lub mam zamiar zrobić z domniemanym wrogiem, ale jak o nim myślę. Upraszczając: bez różnicy, czy mam mu ochotę dać w gębę, czy po prostu egzystencjalnie wykluczyć.
I tu nie sposób nie wtrącić kilku słów na temat polityki jako takiej – wszak o tym mowa.
HOMO POLITICUS
Chyba każdy z nas ma w swoim otoczeniu kogoś, kto twierdzi z nieukrywaną dumą, że polityką się nie interesuje, co oczywiście czyni go w jego własnych oczach niemalże anielsko czystym, a już na pewno nie dający się zmanipulować wolnym człowiekiem. Nic bardziej mylnego. Otóż można takiego dżentelmena zaskoczyć mniej więcej tak jak człowieka, który ze zdziwieniem odkrył, że mówi prozą. Tak – niepolitykowanie jest niemożliwe. Proponuję mały eksperyment. Zadajemy delikwentowi dowolne pytanie na temat natury społecznej. Jeżeli w odpowiedziach dominują zwroty typu „państwo powinno…” – mamy do czynienia z lewicowcem, czy tego chce. czy nie. Zaś w przypadku kategorycznych deklaracji „niech mi się państwo od….” – klasyczny prawicowiec. Wiem upraszczam, ale prowokuję dalej. Otóż osoba religijna z natury rzeczy powinna być lewicowa. Dlaczego zatem obserwujemy sytuację odwrotną?
Postawiłem tezę jakoby polityczność była cechą osoby mniej więcej tak immanentną jak płeć, ale świadomość obecności tej ostatniej nabywamy z czasem. Rzecz analogicznie ma się z naszą „politycznością” w skali zarówno indywidualnej, jak i – powiedzmy – historycznej. W momencie powstawania partii, które nie kierują się jedynie (o ile to możliwe) logiką – kupą Mości Panowie, sytuacja (oczywiście w Europie i to tej tzw. Zachodniej) jest oświeceniowa. I znowu Francja! Otwarcie zakwestionowana struktura społeczna, gdzie miejsce feudała zajmuje państwo, dając masom złudzenie podejmowania decyzji. I tak, chęć zachowania staus quo rozumiana jako tradycja, konserwtyzm, zaczyna być prawicowością. Lewicowość natomiast jawi się jako kontestacja tego co jest. Religia jest w tym ujęciu nie tylko elementem kwestionowanego ładu, ale także pozaintelektuanym oglądem rzeczywistości. Ciemnogród kontra bezbożnik, czyli ludowe określenie wierzącego i ateisty. W tym ujęciu religii odbiera się jakiekolwiek walory racjonalne, zaś ateizm jawi się jako odrzucenie wartości moralnych, lub etycznych. Wmieszanie religii do polityki jest jedynie zabiegiem ukazującym pewien sposób rozumowania, jak sądzę pokutujący do dziś. I nie sposób pominąć te korelacje.
Ten skrótowy i z natury rzeczy uproszczony schemat jest oczywiście niepełny. Jednak jeżeli chcemy myśleć o jakimkolwiek dialogu, konieczne jest uznanie, że pogląd, czy też światopogląd może być jedynie nieetyczny, czyli nielogiczny. Podkreślam to ostatnie, ponieważ w dziedzinie etyki, jako nauce nieścisłej, operować możemy jedynie logiką i dopuszczalne są alternatywy w przypadku braku możliwości jednoznacznego określenia zjawiska. Celowo unikam określeń moralnych.
Świadomość wyborów politycznych przekłada się w sposób bezpośredni na poziom uświadomienia mas. Postulat XIX-wiecznych socjalistów. Zanieść kaganek oświaty pod strzechę. Powszechna edukacja, która winna automatycznie zlikwidować nierówności społeczne (w tym miejscu nie będę analizował błędów tak uproszczonej analizy). Wzrost poziomu edukacji winnien, wg. tego ujęcia, przyczynić się do zaniku religii jako takiej. Ta bowiem jest zbiorem irracjonalnych poglądów, które wypełniają luki w niewiedzy o otaczającej rzeczywistości – jak sądzono. W rzeczy samej – w prymitywnym ujęciu tak jest w rzeczywistości. Pooświeceniowy, wręcz w postępie geometrycznym, rozwój nauk ścisłych, kazał przypuszczać, że nadejdzie (niebawem) moment, w którym ta udzieli odpowiedzi na ostatnie pytanie. Kres takiemu myśleniu, chyba niestety na poziomie jedynie elit, dostarcza sama nauka, a przede wszyskim fizyka. Jej przedstawiciele początku XX wieku dobrnęli do pytań i rzeczywistości, których mózg „nie obsługuje”. Myślę tu o dokonaniach Heisenberga, Plancka i wielu innych. To oczywiście doprowdziło do konkluzji raczej filozoficznych, ale dało także przestrzeń teologicznemu myśleniu.
Jak to się ma do tytułu niniejszego wpisu?
Otóż upraszczając – dominacja myślenia teologicznego w wiekach wcześniejszych, gdzie nawet filozofia jest ancilla theologie, spowodowała reakcję odwrotną. Pozaempirycznemu poznaniu odmówiono atrybutów naukowości. Oba skrajne podejścia są akademicko zarówno archaiczne, jak i wymykające się jakiejkolwiek metodologii. Jednak rzutowało to i nadal rzutuje na strukturę społeczną. Zinstytucjonalizowana religia była elementem władzy, zatem zmiany w strukturach społecznych niejako implikowały jej odrzucenie, dodatkowo odbierając walory prawdziwości jako takiej.
Osobowe rozumienie struktur społecznych zostało zastąpione państwem, jako zbiorem świadomości jednostek.